FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy   Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj     
Psiej Gwiazdy zestawienie długie. Ostrzegam!

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Whisper Strona Główna :: Zestawienia
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Psia Gwiazda
V.I.P



Dołączył: 12 Lis 2007
Posty: 296
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Granica pomiędzy Głupotą, a Szaleństwem

PostWysłany: Nie 19:42, 16 Lis 2008    Temat postu: Psiej Gwiazdy zestawienie długie. Ostrzegam!

OSTRZEGAM, ŻE ZAMIESZONYCH TEKSTÓW JEST WIELE, NIEKTÓRE Z NICH SĄ BARDZO DŁUGIE!!! ŻEBY NIE BYŁO, ŻE NIE MÓWIŁAM!!!

Rok 2006, styczeń

-No ruszaj.Śmiało.Nie ma się czego bać.-powiedziała starsza kobieta,odruchowo poprawiając okulary na nosie.
-Ale...-zaczęła niepewnie dziewczyna,trzymająca kurczowo wózek z bagażami.-...ja nie jestem pewna.
-Jak to nie?W takich sprawach nie można się mylić.-powiedziała stanowczo tęgawa pani,po czym z czułością pogłaskała dziewczynkę po rozpalonym policzku.-No idź już.-ponagliła ją.-Wszyscy będziemy tęsknić.Pisz często!-powiedziała,a łza spłynęła jej po policzku.Jednak dziewczynka tego nie zauważyła.Nadal zmagała się z swoimi problemami.Odwróciła się i spojrzała jeszcze raz na kobietę.
-Oczywiście ciociu,obiecuję.-powiedziała po czym pocałowała staruszkę lekko w policzek.Obróciła się napięcie nie dostrzegając łez w oczach cioci.-Na trzy.-szepnęła.
-Raz,dwa,trzy!

***

-UWAGA!Proszę wsiadać.Zaraz ruszamy.-Krzyknął Maszynista.-No już.-powiedział podchodząc do czarnowłosej.-Niech się panienka pospieszy.Zaraz wszystkie miejsca będą zajęte.-powiedział.
-A co z bagażami?-spytała niepewnie dziewczyna.
-Nie martw się.Ja je wezmę.No już.Wsiadaj.-ponaglił ją.
-Dziękuje.-szepnęła i wsiadła do pociągu.

***
-Przepraszam czy tu jest wolne?-spytała uchylając kolejne drzwi do przedziału.
-Niestety,przykro mi.Wszystkie są zajęte.-odpowiedziała dziewczyna w białym swetrze,nie odrywając wzroku od gazety,którą trzymała w ręku.
-Przepraszam.-bąknęła.To już ósmy raz.Powoli zaczęła żałować,że od razu nie posłuchała słów maszynisty.Wątpiła,że coś sobie znajdzie.
-Przepraszam czy tu wolne?-zapytała,gdy znalazła się przy kolejnych drzwiach.W środku była tylko jedna dziewczynka.Prawdopodobnie w jej wieku.-Przepraszam.-powiedziała nieco głośniej.Dziewczyna napięcie się obróciła.-Czy-zaczęła powoli,jednak ta jej przerwała.
-Jasne siadaj.-powiedziała,uśmiechając się promiennie.
-Uff,dzięki.Myślałam,że nigdy miejsca nie znajde.-powiedziała siadając naprzeciwko.-Jak tu pięknie.-powiedziała.
-Tak,też zauważyłam.-odpowiedziała patrząc w okno.-Jak się nazywasz?-spytała nagle.
-Sharon.-odpowiedziała.-Powolutku,małymi kroczkami,byle do przodu-pomyślała i uśmiechnęła się w duchu.
-Amara Weatherson.-powiedziała wyciągając rękę.Uścisnęły sobie dłonie,po czym każda z nich spojrzała w okno.

***

-Przepraszam.Czy długo jeszcze będziemy jechać?-spytała po dłuższej chwili Sharon.
-Skąd mam niby wiedzieć?-spytała się nowo poznana dziewczyna.Sharon przez chwilę przyglądała się ruchom nowo poznanej dziewczyny,po czym spojrzała na drzwi od przedziału,które niespodziewanie się rozsunęły.Stanęła w nich wysoka dziewczyna.Miała na sobie czarną szatę,a na niej jakiś znaczek.Był tam wąż,a w którymś z dolnych rogów widniała duża literka P.
-Witam.-powiedziała wchodząc do przedziału i mierząc dziewczęta wzrokiem.-Pierwszy raz?
-spytała,uśmiechając się złośliwie.
-Tak.-odpowiedziała pewnie Amara.Wstała i uśmiechnęła się.Wiedziała jak należy postępować w obecności takich osób.-Możemy się dowiedzieć za ile będziemy?-spytała podpierając rękami biodra.
-Tak jasne.-odparła już nieco milszym tonem starsza dziewczyna.-Dopiero wieczorem będziemy na miejscu.Zanim dojedziemy,zjawie się tu jeszcze.Wówczas będziecie musiały się przebrać w czarne szaty.-powiedziała,po czym wyszła.
-To było świetne.-gratulowała jej Sharon.Nigdy nie potrafiła się nikomu postawić.Była pełna podziwu.
-E,tam.Nic takiego.-powiedziała lekko zmieszana dziewczyna.
-To było świetne.-powiedziała.-Ja nigdy nie potrafiłam się nikomu przeciwstawić-dodała nieco ciszej,przypominając sobie swoje dzieciństwo.Łza zakręciła jej się w oku.Odwróciła się w stronę okna.Nie chciała pokazać swojej słabości.Przez chwilę wpatrywała się tępo w szybe.Odwróciła wzrok i spojrzała na Amarę.Była wyjątkowo ładna.Prawie tak samo ładna jak Sharon.Długie,gęste,blond włosy spływały na ramiona.Duże,niebieskie oczy,były lekko przymróżone.Szerokie usta,uśmiechały się.Miała jasną cerę.Była wyjątkowa.Sharon jeszcze nigdy nie widziała tak pięknej dziewczyny.W pewnym sensie zazdrościła jej.Była normalna.Nosiła normalne nazwisko.Nie to co ona.Nie wiedziała jak to jest być córką mordercy.Mordercy niewinnych ludzi.Nie była spokrewniona z Czarnym Panem.Była normalną nastolatką.Tego jej zazdrościła.Tego,że nie była córką Lorda Voldemorta.

***

Sharon i Amara w pośpiechu naciągały na swoje ubrania,czarne szaty.Po pięciu minutach zmagania się z guzikiem,Sharon była gotowa.Przez ten czas,Amara miała niezły ubaw.Ze łzami w oczach,już kompletnie ubrana,leżała na siedzeniach,zaśmiewając się w najlepsze.
-Hahaha-powiedziała Sharon zapinając ostatni guzik.-Bardzo zabawne.
-No,hihihi,masz racje,hihi.-wykrztusiła panna Weatherson,pomiędzy kolejnymi napadami głupawki.
-Co tu się dzieje?-do przedziału wtargnęła nieznajoma im dziewczyna.-Jesteście nowe,tak?-spytała podejrzliwie,mierząc każdą z nich,wzrokiem.-Szkoda.-powiedziała którko,po czym wyszła.Przez ten czas,Amara zdołała się uspokoić.Po niecałych 10 minutach pociąg zaczął zwalniać.Dziewczęta zabrały swoje podręczne torby z półek i wyszły na peron.Poczuły lekki powiew wiatru.Obie uśmiechnęły się do siebie,po czym ruszyły za resztą uczniów,oraz gajowym szkoły,w stronę brzegu jeziora.

***

Łódki były już prawie przy brzegu.Zza mgły wyłonił się wielki zamek.Sharon wydała z siebie krótkie „ach”,po czym dalej kontynuowała rozmowę z nowo poznaną koleżanką.Siedziała z jeszcze dwoma innymi osobami.Nie znała ich,i raczej nie miała zamiaru poznać.Jednym z nich był wysoki szatyn.Na pierwszy rzut oka,nie było w nim nic szczególnego.Po wnikliwej obserwacji,można było zauważyć iż jest bardzo przystojny.Drugim z nich,był nie mniej ładny.Miał blond włosy,ładnie zestrzyżone i duże oczy.Z uwagą obserwował wszystkie ruchy Sharon.Wydała mu się inna.Taka wyjątkowa…

Rok 2006, luty

Ciemne alejki były opustoszałe. Tylko od czasu do czasu, można było usłyszeć hałas, dochodzący z zakamarków tego miasta. Niektóre dróżki były oświetlone nikłym światłem wysokich latarni, ustawionych wzdłuż kamiennych uliczek. Okna wielu domów były zasłonięte białymi firankami, przez które można było zobaczyć śpiące dzieci, czy ludzi oglądających telewizję. Mugole, bo tak się ich nazywało, nie zdawali sobie sprawy, że prócz nich, istnieje jeszcze świat magii, w którym są tylko czarodzieje i czarownice. Od niepamiętnych czasów wiedli oni normalne, spokojne życie, wmawiając sobie, że czary nie istnieją. Tak będzie przez wieki, aż do końca świata.
Zza rogu wyłoniły się dwie, ubrane w długie ciemne szaty, postacie. Podążały w stronę lasu, z którego dochodziło pohukiwanie sów. Opadłe liście zaszeleściły pod ich stopami, gdy tylko weszli na skraj lasu. Szli w milczeniu przez kilka minut, aż nagle zatrzymali się przed wielkim dębem, wyciągając przy tym różdżki, które niczym nie różniły się od zwykłych patyków. Obaj mężczyźni zamachnęli się jednocześnie, wymawiając skomplikowaną formułkę zaklęcia, dzięki któremu ukazywały się ukryte przedmioty, przejścia, korytarze, których niemagiczni ludzi nie potrafili dostrzec. Po chwili ukazała się, niewiadomo skąd, wąska droga, którą mógł przejechać tylko jeden samochód, czy powóz, gdyż nie była tak szeroka, jak większość ulic w tym małym miasteczku. Ruszyli powoli, rozglądając się uważnie, gdyż wkroczyli na posiadłość państwa DeFore, która już od dawna należała do tej rodziny. Był to teren chroniony wieloma zaklęciami. Ród DeFore’ów był jednym z najbardziej zacnych i zasłużonych rodów, we wszechświecie.


Rok 2007, maj

Jedenaście lat, to piękny wiek. W Tym Innym Świecie* w szczególności. W świecie różdżek, magii, zaklęć. W miejscu, gdzie rozpoczyna się ta historia.
Anglia. Piękny kraj, w którym każdy znajduje swoje miejsce. Tam życie ma swój własny bieg. Własny czas i ludzi, którzy ciągle pędzą gdzieś na złamanie karku gubiąc po drodze wiele cennych rzeczy...
Chłopiec siedzący przy biurku podrapał się za uchem dużym, ptasim piórem. Właśnie pisał list do matki, kiedy jego wzrok przykuł pewien bardzo interesujący fakt. Nie zważając na to, że kałamarz z inkaustem przewrócił się na pergamin, chłopiec poderwał się z siedzenia i czym prędzej dopadł drzwi. Zapominając, iż niecałe dwie godziny temu zamknął je, izolując się od reszty familii, pociągnął z całej siły za klamkę. Napotykając opór chłopak rzucił wiązankę niecenzuralnych słów i, odwracając się napięcie, wrócił do swojego biurka. Omiótł je wzrokiem, zatrzymując spojrzenie na podłużnej różdżce ojca, chwycił ją palcami i wypowiadając zaklęcie, otworzył drzwi. Odetchnął z ulgą i już miał wyjść na zewnątrz, kiedy coś z impetem uderzyło w szybę.
Duża, popielata płomykówka próbując wlecieć do pokoju przyszłego ucznia Hogwartu napotkała na swojej drodze niewidzialną przeszkodę w postaci zamkniętego okna. Wszystko stało się w ułamku sekundy. Najpierw głośne „ŁUP!”, później ból przeszywający łepek i na koniec rozmazany widok zbliżającej się osoby.
Młody Sergiusz rzucił się w stronę okna na ratunek sowie, co stwierdził ze zdumieniem dopiero po kilkunastu sekundach. Kto by pisał do niego list? Na pewno nie matka. I tak miała za dużo spraw w Ministerstwie. Swoją drogą, nie miał już z nią kontaktu od dobrych pięciu dni. Nic dziwnego. Natłok dziwnych zdarzeń w świecie magii rósł zadziwiająco szybko, choć dla panicza Snake nie było w tym całym zamieszaniu niczego, czego nie można byłoby wyjaśnić. Oczywiście, śmierć Największego Czarnoksiężnika nadal była zagadką dla całej społeczności czarodziejów, ale chłopak przywykł już do myśli, że nigdy nie zostanie rozwikłana.

PAMIĘTACIE?


Rok 2007, czerwiec

Michelle westchnęła ciężko i spojrzała na kartony pełne rzeczy, stojące w holu, które za niecałą godzinę miały odjechać ciężarówkami do ich nowego domu. Była wściekła na rodziców, że znów musiała się przeprowadzać. To niesprawiedliwe, pomyślała i ze złości kopnęła w sofę, stojącą nieopodal. Krzywiąc się z bólu, obróciła się na pięcie i powędrowała schodami na górę. Niedbale pchnęła ciężkie, pomalowane na biało drzwi, następnie nimi trzaskając. Oparła się o nie plecami i zacisnęła mocno powieki, powstrzymując się przed płaczem. W uszach ciągle słyszała słowa matki, wypowiadane z sztucznym uśmiechem na twarzy... Kochanie, pakuj manatki, niedługo wyjeżdżamy. Na nic się nie zdały błagania, łzy i – w końcu – krzyki. Rodzice byli nieugięci. A kiedy z nagłego napadu furii rozwaliła porcelanowy wazon – pamiątkę po babci matki – usłyszała tylko: decyzja jest już podjęta i nic jej nie zmieni.
Odkąd pamiętała wraz z rodziną krążyła po całym świecie. Panu Freemanowi, znanemu praktycznie wszędzie prawnikowi i – jednocześnie – angielskiemu filologowi, oferowano coraz to nowsze oferty pracy. Dziewczyna zwiedziła już mnóstwo miejsc, włącznie z Europą, po której kursowała przez trzy lata. Kiedy wyjechali do Stanów nie mogła przez dłuższy czas przyzwyczaić się do panujących tam warunków pogodowych. Niedługo potem myślała, że nie mogłaby mieszkać gdzie indziej. Tak naprawdę była przyzwyczajona do ciągłych zmian miejsca zamieszkania, ale na dobrą sprawę ostatni raz przeprowadzała się prawie cztery lata temu. Miała sporo czasu, żeby się oswoić z modą, poznać nowych przyjaciół i dołączyć do szkolnej drużyny lacrosse i piłki nożnej. Tam była szczęśliwa i miała wrażenie, że wreszcie znalazła dom.
Rozejrzała się po pokoju i wypuściła ze świstem powietrze. Lubiła swoje cztery, pomalowane na jasnofioletowo, ściany. W pokoju unosił się przyjemny zapach brzoskwini i jakichś kwiatów, których nazwy dziewczyna nigdy nie mogła zapamiętać. Było tu tak przytulnie, cicho i jasno, że niekiedy nie chciało jej się go opuszczać za nic w świecie. Często przebywała sama, częściej jednak z najlepszą przyjaciółką, Bethany Goldwes, zamknięta w swoim dużym, przestronnym pokoju na piętrze. Z jej okna rozlegał się widok na ogromny ogród i inne, okoliczne domy, które w porównaniu z jej, wydawały się małe i ubogie. Czasami była dumna z tego, że jest bogata i ma wszystkiego pod dostatkiem, chociaż zawsze uważała, że podział ze względu na zamożność jest bezsensowna.
Podniosła się z podłogi, kręcąc głową i podeszła do uchylonego okna. Stała tak przez chwilę, uważnie wszystko obserwując i żałowała, że nie może zostać w tym mieście do końca życia. Wszystko tu znała i kochała.
Z rozmyślań wyrwał ją odgłos dzwonka telefonu. Podeszła do biurka, chwyciła aparat i, naciskając klawisz rozmowy, przycisnęła go do ucha. Kiedy usłyszała w słuchawce głos Bethany, coś ścisnęło ją za gardło.
- Za godzinę, na mieście.

***

Grupka nastolatków siedziała w kącie restauracji, rozmawiając przyciszonymi głosami. Było ich czworo, dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Zdawało się, że są czymś przygnębieni – wszyscy mieli jednakowe, ponure miny. Niska kelnereczka, ubrana w czarno-biały fartuch podeszła żwawym krokiem do ich stolika, z notatnikiem w ręku, włosami spiętymi w ciasny kok i z szerokim uśmiechem.
- Co państwo zamawiają? – Jej piskliwy głos był nieprzyjemny dla ucha.
Dziewczyna, która przed chwilą tłumaczyła coś reszcie, zgromiła ją wzrokiem. Przedstawiciele płci męskiej zainteresowali się jej biustem, a dziewczyna o włosach w odcieniu miedzianozłotym zapatrzyła się w przejeżdżające za oknem samochody. Kelnerka podniosła zeszyt na wysokość klatki piersiowej, wyjęła z kieszonki długopis i, jak gdyby nic, uśmiechnęła się promiennie. Kiedy nikt się nie odzywał, poczuła się bardzo nie na miejscu i odchrząknęła nieznacznie, uparcie próbując nie zauważać rozanielonych spojrzeń chłopców.
- Chcecie coś? – odezwał się blondyn o intensywnie niebieskich oczach, odrywając wzrok od jej walorów. - Nie? Dobra, ja sam zamówię. – Zwrócił się do kelnerki, usilnie starając się nie patrzeć w okolice jej dekoltu. – Poproszę cztery cole i cztery porcje frytek.
Kobieta wszystko pośpiesznie zanotowała i czym prędzej odeszła. W pięć minut później na ich stole pojawiło się zamówione jedzenie. Grupa wróciła do przerwanej rozmowy.
- Michelle, nie możesz się załamywać, przecież będziemy do ciebie dzwonić i pisać – powiedziała Bethany, przeżuwając frytkę.
- Właśnie, to nie koniec świata – dodał blondyn.
- No, rozumiemy cię!
- Nie. Nie rozumiecie. A już na pewno nie ty, Ian – dziewczyna, do której się zwrócił ostrzyżony na krótko chłopak, oderwała wzrok od widoków za oknem. Chwyciła kilka frytek z opakowania i wepchnęła do buzi. – Ty nigdzie się nie przeprowadzałeś, od samego urodzenia tkwisz tutaj. Beth i Caleb przeprowadzali się chociaż raz, więc wiedzą, jak to jest, ale na pewno nie ty. Poza tym, jak sobie wyobrażasz to, że miałbyś nas zostawić?
- Nie wyobrażam sobie tego w ogóle – odparował chłopak, mrużąc oczy.
- Więc właśnie – oczy Michelle zaszkliły się.
- To nie jest pora na kłótnie... - wtrącił się do rozmowy Caleb, popijając colę przez słomkę. Rzucił karcące spojrzenie przyjacielowi, który wyraźnie się zmieszał, a następnie pośpiesznie przesunął się w stronę dziewczyny, objął ją ramieniem i szepnął jej do ucha:
- Przepraszam cię, kochanie. Po prostu już cholernie za tobą tęsknie, a myśl, że nie zobaczę cię jutro rano, mnie przeraża.
Dziewczyna uśmiechnęła się smutno i pocałowała chłopaka w skroń. Zbierało jej się na płacz, a tak bardzo nie lubiła rozklejać się w jego obecności. Pociągnęła żałośnie nosem, wtulając się w jego ciało, a on zacisnął wokół niej swoją rękę.
- Ian, wiesz, że mi przykro, ale ja po prostu nie chcę stąd wyjeżdżać. Tu mi dobrze. Mam wszystko, o czym zawsze marzyłam, wspaniałą przyjaciółkę, przyjaciela i idealnego, kochanego chłopaka. – Jej głos był płaczliwy, a on nie znosił, kiedy płakała. Przytulił ją jeszcze mocniej i kojąco powiedział:
- Wszystko będzie dobrze...
Ale nic się takie nie wydawało i z pewnością takie nie było.

Rok 2007, grudzień

Świat opanowała ciemność. Słońce przysłoniły chmury – to tak, jakby pogasły wszelkie światła. Błysnęło. Huknęło. Spadł deszcz.Nadchodzi burza.

***

Krople deszczu bębniły o parapet, wystukując jakiś szybki, jakby urywany rytm. Smugi wody spływały po szybie, tworząc dziwne kształty, najrozmaitsze kombinacje i wzory. Niebo za oknem było ciemne, od czasu do czasu jaśniało na moment, kiedy przecinała je błyskawica. Wiał silny, północny wiatr, zrywając liście z drzew, czapki z głów ludzi i szarpiąc ich, przeważnie czarne, parasole. Pogoda od kilku dni była paskudna i nic nie zapowiadało jej zmiany.
Siedząca przy dużym oknie, na niby ławce, dziewczyna, pogrążona we własnych myślach, z uwagą obserwowała pospiesznie gdzieś zmierzających przechodniów. Klamra, którą spięte były jej średniej długości brązowe włosy, które rozpuszczone sięgałyby jej ramion, nieprzyjemnie wbijała jej się w tył głowy. Przydługa grzywka wpadała jej w oczy, toteż, zirytowana, dmuchała w nią raz po raz. Pomimo wysokiej temperatury panującej w pomieszczeniu, dziewczyna miała wokół szyi obwiązany długi, gruby, czarny szalik. Lubiła go. Był czymś w rodzaju przyjaciela – wysłuchiwał w milczeniu wszystkie żale i przekleństwa płynące z jej ust, nasiąkał zapachem papierosów zmieszanym z zmysłowym, intensywnym, aczkolwiek delikatnym zapachem jej perfum i łzami, które zawsze wylewała w ukryciu, z dala od innych. W nowych słuchawkach, które miała w uszach, leciał wolny, smętny kawałek Three Doors Down. Piosenka przywoływała wspomnienia, które niekoniecznie należały do najszczęśliwszych. Nigdy jakoś nie mogła powstrzymać się od rozdrapywania dawnych ran. Ciągle próbowała zrozumieć, dlaczego ją zostawił – przecież te, niewątpliwie wyssane z palca powody, które podał, uparcie twierdząc, że dalej to nie ma sensu, wcześniej jakoś nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Chyba. Cóż, było minęło, na pewno niedługo znajdzie się ktoś, kto chociaż pozornie zapełni tą pustkę i choć trochę uśmierzy ból. Miłość jest do chrzanu, pomyślała, ocierając pojedynczą łzę, która spłynęła po jej policzku.

***

Czarne BMW zatrzymało się z piskiem opon pod dużym domem stojącym w bogatej dzielnicy. Mężczyzna, sądząc po wyglądzie, trzydziestoparoletni, zgasił silnik, przekręcając kluczyki w stacyjce, do których doczepiona była niewielka, zielona maskotka, przypominająca żabę, i kątem oka spojrzał we wsteczne lusterko. Na tylnym siedzeniu, w czarnej koszuli, z dwoma guzikami rozpiętymi u góry, na wpół leżał, na wpół siedział chłopak, z ciemną, rozwichrzoną czupryną, zamkniętymi oczami i lekko rozchylonymi ustami. Spał, niewątpliwie. To było do przewidzenia. W końcu podróż była długa i, cokolwiek, męcząca. Zwłaszcza dla niego – wyjątkowo źle znosił podróżowanie samochodem.
- Piotrek, wstawaj – powiedział mężczyzna, otwierając drzwi samochodu. – Już!
Chłopak otworzył oczy i spojrzał na niego bystro.
- Wcale nie spałem. – Trzask drzwi. Ciche westchnięcie. Chyba nigdy się nie dogadamy.


Rok 2008, marzec

Londyńskie ulice zawsze o tej porze roku wyglądały niezwykle i bardzo magicznie. Śnieg, skrzący się w nikłym, żółtawym świetle, rzucanym przez uliczne latarnie, wirował w dzikim tańcu wraz z wiatrem, zaglądał w najciemniejsze zakamarki, wpadał do mieszkań przez uchylone okna, tworzył piękny, puszysty dywan na uliczkach, opatulał szczelnie trawy i drzewa, przyprószał ludzkie głowy i uciekał w różne strony świata goniony przez dzieci, które próbowały schwytać go na język. Śnieg oczyszczał ludzkie umysły, kojarzył się ze świętami spędzonymi w rodzinnym gronie i wzbudzał euforię, przypominając o nadchodzącym nowym roku i szampańskiej zabawie do białego rana. Przywodził na myśl przedświąteczną gorączkę zakupów, co wiązało się z gwałtowną utratą gotówki, a właścicieli małych sklepików zaganiał do dekorowania wnętrz i witryn. Sklepowe wystawy zachwycały feerią barw i różnorodnością wyglądu, cieszyły oko przechodniów i zachęcały do zajścia do środka, i kontemplacji wystroju wnętrza.
Jednakże o tej porze dnia uliczki były opustoszałe i nikt nie podziwiał różnokolorowych światełek zdobiących witryny sklepów. Tylko gapowicze, którzy zapomnieli zakupić – niezbędny do świętowania sylwestra – alkohol, zerkali kątem oka na ekspozycje sklepowe, pędząc do monopolowych, by zdobyć napoje wysokoprocentowe.
Nowy rok zawsze witany był głośno i bardzo wylewnie (w dosłownym tego słowa znaczeniu). Dzieciaki odpalały sztuczne ognie od samego rana, bawiąc się wyśmienicie i nie zważając na konsekwencje nieuwagi i braku ostrożności. Niektórzy mężczyźni od samego rana pociągali z piersiówek, o tak, na poprawę nastroju, a następnie pod wpływem alkoholu uśmiechali się do nieznajomych kobiet i wykrzykiwali w ich stronę różne komplementy, które u niektórych wywoływały rumieniec zawstydzenia, a u innych oburzenia.

Rok 2008, czerwiec/lipiec

Wrześniowa pogoda była okropna. Wiatr smagał twarze uczniów, którzy zmęczeni i przemoczeni, ślizgając się i ochlapując wzajemnie, zmierzali szybkim krokiem do cieplarni numer trzy na zajęcia zielarstwa. Mróz był bardzo dokuczliwy i nie pomogło zbicie się w ciasną kupkę, by było cieplej, ani zaklęcie rozgrzewające. Krukoni, otulając się szczelniej szalikami, przyspieszyli, by nie spóźnić się na pierwszą w tym roku lekcję, która – niestety – odbywała się z czwartym rokiem Slytherinu.
Profesor Sprout przechadzała się wzdłuż długiego stołu, przy którym uczniowie dwóch domów, umazani ziemią i nawozem, przesadzali czyrakobulwy. Krople deszczu odbijały się o dach pomieszczenia, doprowadzając nauczycielkę zielarstwa do szału. Podopieczni Salazara Slytherina, całkiem po ślizgońsku, przyglądając się zdenerwowanej profesorce, uśmiechali się diabolicznie.


***

- To była najgorsza lekcja w moim życiu – stęknął z niezadowoleniem Keryftyt Lewoney, wyciskając wodę z przemoczonej szaty. – Jakby nie mogli odwołać tych lekcji.
- Nie przesadzaj – mruknęła czarnowłosa Krukonka, patrząc z rozbawieniem na przyjaciela. – Przynajmniej było wesoło.
- Wesoło?! Kobieto, zastanów się co mówisz! – krzyknął chłopak niedowierzając własnym uszom. – Czy ty właśnie przed chwilą powiedziałaś, że zabawa w rzucanie czyrakobulwami była zabawna? Tak?!
- Woney, kochanie, nie pień się tak. – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko i zmierzwiła blond włosy chłopaka. – Złość piękności szkodzi, w dodatku, jak się denerwujesz robią się brzydkie zmarszczki na czole. No, już uśmiechnij się i idziemy stąd, bo potem madame Pomfrey zamknie cię w izolatce, nafaszerowanego tabletkami, które będziesz popijał obrzydliwym rosołem.
Żwawym krokiem ruszyła w stronę schodów, ciągnąc Krukona za rękę i ten, chcąc nie chcąc, poszedł za nią, mrucząc coś pod nosem. Czasami poważnie się zastanawiał nad tym, czemu się z nią przyjaźni. Była, jak to określił, szalona i odrobinę obłąkana. W dodatku uparta, jak osioł! Nie potrafił jej za nic świecie zrozumieć. Miała swoje humorki, nie lubiła sprzeciwu. Nigdy nie owijała w bawełnę, potrafiła być bardzo złośliwa. Czasami puszczały jej nerwy, a wtedy wyglądała, jak, nie przymierzając, wiedźma – brzydko i trochę groźnie; buzia w ciup, zaciśnięte piąstki, zmrużone, ciskające piorunami, oczy i odrobinę nastroszone włosy.
Była ładna i to nawet bardzo. Miała wspaniałe, długie, czarne włosy, które obecnie miała poskręcane w sprężyste loki. Lubiła eksperymentować z fryzurami (cały Hogwart do dziś pamięta dzień, w którym paradowała po szkole z włosami stojącymi w każdym możliwym kierunku pod różnymi kątami, pofarbowanych na wściekłą zieleń i z wpiętą w nie ogromną spinką kruka, który krakał za każdym razem, gdy drapała się po głowie). Posiadała piękne, ogromne, oczy nieokreślonego koloru i długie, grube rzęsy powykręcane do góry. I regularne, ładnie wyprofilowane brwi. Mogłaby z całym powodzeniem uchodzić za najpiękniejszą dziewczynę w szkole, gdyby wyeksponowała to i owo, ale zdecydowanie nie pochwalała odsłoniętych pępków z kolczykami, bluzek z dużymi dekoltami, makijażu i innych podobnych. Keryftyt wyraził się o jej poglądach na ten temat w jednym zdaniu, – nie wiesz co tracisz, babo – a ona zignorowała jego słowa i wyniośle milczała przez minut pięć (co oczywiście chłopak odnotował w kalendarzu) – dziewczyna była bardzo gadatliwym stworzeniem i przesiedzenie w ciszy minuty graniczyło z cudem, oczywiście pomijając naukę, a także czytanie. Zawsze tryskała radością, była nastawiona do świata bardzo optymistycznie i, przynajmniej według jej zapewnień, nigdy nie miała ‘tego gorszego dnia’, co praktycznie rzecz biorąc było niemożliwe, bo każdy takowe miewa. „Wulkan energii” to zdecydowanie najlepsze, a zarazem najkrótsze określenie, którym chłopakowi udało się ją scharakteryzować. Jej cechy zewnętrzne i usposobienie wspaniale do siebie pasowały – diabeł z wyglądu i z charakteru.
Keryftyt był jej zupełnym przeciwieństwem. Krótkie, zmierzwione blond włosy, duże, koloru morza oczy i chłopięca buzia sprawiały, że wyglądał jak aniołek. Dobrze zbudowany, wysoki, z długimi, zgrabnymi nogami i, o czym często myślał z uśmieszkiem, całkiem zgrabnym tyłkiem, jak na faceta. Zazwyczaj spokojny i opanowany, sympatyczny i pomocny, bardzo inteligentny i niezwykle zabawny. Nie lubił się kłócić i był raczej typem grzecznego chłopca, który unika kłótni i bójek, czego na początku zupełnie nie mogła zrozumieć jego przyjaciółka, ale z czasem zaczęła to akceptować – oczywiście, pomijając fakt, że przysięgła sobie, iż go zmieni, nieważne za jaką cenę. Ciągle powtarzała, że ‘w nim drzemie jakiś potwór, tylko trzeba wydostać go na zewnątrz’, a także to, że ‘cicha woda brzegi rwie’. Z czym się oczywiście nie zgadzał.

***

Pokój Wspólny Gryffindoru praktycznie był całkiem opustoszały; na zewnątrz szalała burza, która na wszystkich (szalonych) fanach Quidditcha, a także uczniach, którzy za nic w świecie nie chcieli opuścić zdecydowanie najbardziej wyczekiwanego i widowiskowego meczu, nie zrobiła większego wrażenia. Korzystając z chwilowej okazji, Odrey Pettersson usadowiła się w dużym, wygodnym fotelu tuż koło kominka, w którym wesoło palił się ogień i z którego buchało przyjemne ciepło. Wyciągnęła się wygodnie i, spod przymrużonych powiek, obserwowała rozkosznego, czarnego kociaka, który bawił się podrzuconym przez jakiegoś ucznia zaczarowanym kłębkiem wełny. Biały sznureczek wił się po podłodze, umykając łapce kota, a on, prychając i fukając co chwilę, próbował go złapać. Dziewczyna odrzuciła do tyłu długie, brązowe włosy i schyliła się, by wyciągnąć z torby książkę obitą w skórę ze złotymi literami wypisanymi na grzbiecie i przedniej okładce, które układały się w słowa ‘Animagia dla każdego’ pióra Georga Frissby’ego.
Otworzyła ją na stronie zaznaczonej zakładką i zaczęła czytać, choć nic do niej nie docierało. Myślami błądziła koło pewnego, czarnowłosego chłopaka, który obecnie odmrażał sobie tyłek na sztywnej miotle. Ciągle wracała do tego wydarzenia, które miało miejsce całkiem niedawno i które, o zgrozo!, postawiło jej życie do góry nogami.
Nigdy nie czuła czegoś podobnego. I to było chyba w tym wszystkim najgorsze. Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy... A potem leci z górki.
Postanowiła przeanalizować sobie wszystko w spokoju. Podniosła się z fotela, strzepała z szaty niewidoczne pyłki kurzu i, zapominając wziąć ze sobą swoich rzeczy, pomaszerowała na górę do własnego dormitorium. Otwierając drzwi, miała wrażenie, że czegoś zapomniała, ale szybko umknęła jej ta myśl z głowy i już po chwili leżała na swoim łóżku, uprzednio zamykając drzwi odpowiednim zaklęciem. Przymknęła oczy i przywołała z pamięci obraz wczorajszego zdarzenia...

***

Niska dziewczyna pędziła krętymi korytarzami Hogwartu, nie spotykając na swojej drodze żadnej żywej duszy. Normalnie o tej porze odbywałyby się lekcje, ale w związku z zbliżającym się meczem Quidditcha zostały odwołane. Wszyscy byli tym tak zaaferowani, że gadali tylko o tym rzekomym, wielkim wydarzeniu, non stop. Kiedy wyszła z biblioteki ciągle dochodziły do jej uszu podniesione głosy uczniów, ale już niedługo słyszała tylko szum wiatru i niesamowicie piękny śpiew ptaków. Zatrzymała się obok uchylonego okna, przysiadła na parapecie i przez chwilę słuchała w skupieniu melodię, ale już niedługo pogwizdywała cicho. Była szczęśliwa, jak nigdy dotąd. Pomyślnie zaliczyła poprawę z transmutacji, niedługo będzie miała rodzeństwo, a na dodatek znajomi uważali ją za najlepszą doradczynie w wielu sprawach (a szczególnie miłosnych). Dopiero co odbyła poważną rozmowę ze swoim przyjacielem, Malcolmem Malfoy, na temat pewnej dziewczyny, w której był szaleńczo zakochany. Słodka Puchonka, niebywale inteligenta i sympatyczna. Szatynka o zielonych oczach, z małym, odrobinę piegowatym noskiem i bardzo ładnym uśmiechem. Zgrabna, drobniutka dziewucha. Kiedy chłopak usłyszał całe ‘przemówienie’ Odrey, pocałował ją w policzek i, nie ukrywając radości, popędził w stronę Wielkiej Sali.
Panna Petterson niespodziewanie usłyszała odgłos czyichś kroków, który był coraz głośniejszy. Spanikowała i zbytnio wychyliła się przez otwarte okno. Ziemio, już nadlatuję!, pomyślała, zamykając oczy.
Ale zanim wyleciała, chwyciła ją w pasie para silnych rąk i uratowała przed bliższym zapoznaniem się z podłożem hogwarckich błoni. Zakręciło się jej w głowie, kiedy stanęła na ziemi, a jej oczy zaszła mgła. Kiedy poczuła, że robi jej się niedobrze i zaraz straci przytomność, usłyszała ciepły, męski głos, w którym zabrzmiała nutka rozbawienia, ale też i paniki:
- Tylko mi tu nie mdlej, dziewczyno!
Chłopak potrząsnął nią lekko, a kiedy otworzyła oczy, uśmiechnął się szeroko. Odwzajemniła uśmiech, łapiąc go za rękę, ponieważ nadal miała problem z utrzymaniem pionowej postawy. Stali tak przez chwilę, ona próbując złapać równowagę, on przypatrując się jej z rozbawieniem. Kiedy już wszystko wróciło do normy, puściła nieznajomego i zarumieniła się mocno. Mimo iż była specjalistką w sprawach sercowych – to znaczy, potrafiła doradzać innym – tak naprawdę sama nigdy nie miała faceta. Spojrzała na niego i może to tylko efekt kultu bohatera, ale od razu przyszły jej na myśl słowa: „Ale ciacho!”.
- Dobrze się czujesz? – zapytał, szczerząc zęby w uśmiechu. Wydawał się bardzo znajomy, ale w tym momencie Odrey nie mogła przypomnieć sobie ani imienia, ani nazwiska swego zbawcy. Niewątpliwe było jednak to, że był z jej domu i możliwe, że z tego samego rocznika. Wygładziła przód szaty i nie patrząc wybawcy w oczy, tylko gdzieś ponad jego ramieniem, odpowiedziała:
- Niewątpliwie dobrze. Jednakże ubolewam nad tym, iż zostałam pozbawiona możliwości nauki latania.
- Przepraszam najmocniej, następnym razem po prostu popatrzę.
Jego uśmiech zwala z nóg.
- Przejdziemy się gdzieś? – Skinęła głową, uparcie wpatrując się w czubki swoich lekko podniszczonych butów. Przygryzła nerwowo wargę i ruszyła za chłopakiem, taszcząc na ramieniu torbę z mnóstwem naszywek.
Wędrowali tak przez jakiś czas bez konkretnego celu, w zupełnej ciszy. Jemu zupełnie to nie przeszkadzało, szedł z rękami wsadzonymi w kieszenie spodni, uśmiechając się. Jej było to zupełnie na rękę, mogła w spokoju pomyśleć nad tym kim on jest i skąd go kojarzy.
- O czym myślisz? – Pytanie wytrąciło ją nieco z równowagi i musiała przystanąć, i odczekać chwilę, by do niej dotarło. Wiatr wiał z północy, rozwiewając poły szaty i mierzwiąc jej włosy. Po chwili poczuła, że jej cholernie zimno i w dodatku nie wie, jak znalazła się na błoniach. Spojrzała na chłopaka, który świdrował ją spojrzeniem.
- O niczym. – Podrapała się po nosie, mając wrażenie, że jest cała czerwona. Nigdy wcześniej nie była w takiej sytuacji, więc zupełnie nie wiedziała, jak ma się zachowywać. To było coś nowego, nieznanego.
Uniósł wysoko brwi, uśmiechając się. Wyglądał tak, jakby chciał powiedzieć „naprawdę?”.
- Właściwie, to wcale nie chciałem tego powiedzieć
Dziewczynę to zdanie wbiło w ziemię. Czyta mi w myślach? O w mordę hipogryfa...
- Zastanawiałam się nad tym, jak się nazywasz – syknęła, odwracając się na pięcie. – Ale nieważne, cześć. – Ruszyła żwawym krokiem w stronę wejścia, ale on szybko zareagował, łapiąc ją za ramię.
- Przepraszam, nie chciałem. To jest... Nie umiem nad tym zapanować, naprawdę.
- Świetnie, możesz mnie z łaski swojej puścić? Ja nie umiem panować nad nerwami, więc dobrze ci radzę, uważaj – warknęła, wyszarpując się z uścisku.
- Oho, wyczuwam negatywne wibracje.
Oho, wyczuwam frajera pomyślała, wpatrując się w przestrzeń ponad jego ramieniem.
- Nazywam się William Dorian Wilhelm Iwanow. – Wyciągnął rękę, patrząc na nią wyczekująco.
- Odrey Petterson. – Uścisnęła jego dłoń, która była niebywale ciepła.
- Miło mi – szepnął, niewiadomo czemu.
- Mi również – powiedziała, uśmiechając się nieśmiało.


Rok 2008, sierpień

Czerwona, długa lokomotywa lśniła w słońcu, a nad nią unosiły się kłęby białej pary. Na peronie numer dziewięć i trzy czwarte, jak co roku, było gwarno i tłoczno. Większość nastolatków znajdowała się już we własnych przedziałach – w większości byli to już starsi członkowie hogwarckiej społeczności, którzy z doświadczenia wiedzieli, że odkładanie poszukiwania wolnych miejsc na bliżej nieokreślone później nigdy nie wychodziło na dobre. Ze wszystkich stron można było usłyszeć nawoływania ludzi – każdy poszukiwał w gęstym dymie, buchającym z komina Hogwart Expresu, swoich rodzin, bądź znajomych. Dorośli żegnali swoje pociechy, dawali ostatnie rady i obiecywali, że będą jak najczęściej pisać.
Tuż koło jednego z wagonów, stał niski chłopak w okularach z naburmuszoną miną i rękami skrzyżowanymi na piersi. Kobieta, pochylająca się nad nim i przygładzająca mu sterczące włosy, miała na sobie długą, zwiewną sukienkę i eleganckie buty na niewielkim obcasie. Brązowe włosy poskręcane w loki okalały jej szczupłą twarz, a dołeczki w policzkach dodawały uroku. W wielkich, zielonych oczach igrały wesołe iskierki, a rozciągnięte w uśmiechu usta, pociągnięte czerwoną szminką, poruszały się szybko.
- Bądź grzeczny i pisz często. – Cmoknęła syna w czoło. – Nie gniewaj się na tatę, wiesz, że ma mnóstwo pracy w Ministerstwie i pamiętaj, że oboje cię kochamy.
Chłopczyk przytulił się do matki, po czym chwycił pod pachę klatkę z sową i pociągnął swój bagaż w stronę drzwi. Z trudem wciągnął go po schodach i taszczył wzdłuż korytarza w poszukiwaniu wolnego miejsca do siedzenia. Zajrzał do ostatniego przedziału i z ulgą stwierdził, że jest pusty. Chwycił rączki kufra i spróbował wrzucić go na półkę. Jęknął, kiedy nogi się pod nim ugięły i zanim zdążył zareagować, przewrócił się z łoskotem na podłogę. Wtem drzwi rozsunęły się gwałtownie i ktoś z rozczochranymi włosami zajrzał do środka.
- Hej, mały, nic ci nie jest – mruknął chłopak, odgarniając grzywkę z twarzy. Miał duże, niebieskie oczy i przyjazny uśmiech. – Może ci pomóc, co, mały. – Było to raczej stwierdzenie, niż pytanie.
Chwycił dłoń leżącego i jednym, silnym szarpnięciem postawił go na nogi.
- Nie mów do mnie mały – warknął i zmierzwił sobie włosy. – Sam sobie poradzę.
- Jestem Frank Longbottom. – Uśmiechnął się, ukazując rząd równych, białych zębów. – Należę do domu lwa, jestem na trzecim roku. Miło mi cię poznać... Eee...
- James, James Potter. – Chłopczyk w geście wyższości zadarł wysoko głowę i odwrócił się plecami do swojego rozmówcy.
- Zachowanie, jak widać, godne podziwu – mruknął pod nosem Frank. – Iście ślizgońskie. – Wrzucił kufer chłopca na półkę i wyszedłszy, mocno trzasnął drzwiami.
‘Mały’ James wzruszył ramionami i zaczął grzebać w swojej podręcznej torbie. Wyjął z niej jakieś opasłe tomisko i rozsiadł się wygodnie na siedzeniu. Poprawił okulary na nosie i zaczął wertować księgę. Nie minęła minuta, kiedy drzwi ponownie się rozsunęły. Stanął w nich wysoki, blady chłopiec z ostrymi rysami twarzy, przebrany już w obowiązującą szatę.
- Przepraszam, wolne? – spytał, choć i tak już wciągnął swój bagaż do środka.
James wyprostował się i uważnie przyjrzał chłopcu. Z jego postawy biła pewność siebie, szare oczy bacznie go obserwowały spod ciemnej, przydługiej grzywki.
- Siadaj. – Uśmiechnął się, poklepując miejsce obok siebie. Chłopak skinął tylko głową, schylił się i, chwyciwszy rączki kufra, wrzucił go na półkę. Czarna, dość przerażająca sowa zahuczała gniewnie i uderzyła dziobem metalowe pręty klatki.
- Jestem Syriusz Black. – Wyciągnął rękę przed siebie, ignorując zwierzę.
- James Potter. – Uścisnęli sobie ręce, a ptak znów przypomniał o swojej obecności. Potomek rodu Blacków mruknął coś w stylu ‘och, przymknij się wreszcie’ i wcisnął klatkę obok swojego kufra. Zająwszy miejsce naprzeciwko Jamesa, odwrócił się w stronę okna.
Nastała niezręczna cisza przerywana szelestem kartek przewracanych przez Pottera, a żaden z nich jakoś nie kwapił się, by cokolwiek powiedzieć. Siedzieli w milczeniu, każdy z nich udawał, że jest zajęty własnymi sprawami, ale rzucali na siebie co jakiś czas ukradkowe, ciekawskie spojrzenia.
- Lubisz quidditch?
- Co czytasz?
Zadali pytania jednocześnie i nie zrozumieli siebie nawzajem. Wybuchli śmiechem w tym samym momencie, a książka nieprzygotowana na tą okoliczność zsunęła się z kolan trzęsącego się Jamesa i spadła na podłogę. Ochłonęli dopiero, gdy przeciągły gwizd oznajmił odjazd pociągu. Powoli koła lokomotywy ruszyły, a wkrótce stacja King’s Cross zniknęła za zakrętem. Obaj mieli uśmiechy na twarzach, kiedy ktoś mocno szarpnął drzwi. Drobna, rudowłosa dziewczynka z czerwonymi, zapuchniętymi od płaczu oczami z nadzieją spojrzała po chłopcach.
- Cześć – powiedziała cicho, żałośnie pociągając nosem. – Można?
James gestem ręki zaprosił ją do środka. Uśmiechnęła się nieśmiało. Widocznie bagaż gdzieś zostawiła, bo przez ramię miała przewieszoną tylko podręczną torbę. Na ciemnozielony, powyciągany sweter miała narzuconą szatę, a w ręku kurczowo ściskała różdżkę.
- Dz-dzięki – rzuciła, gramoląc się na miejsce przy oknie.
Umilkła, przyciskając nos do szyby. Nie miała ochoty na zawieranie znajomości, a chłopcy byli zbyt zajęci sobą. Rozmawiali, a ona im się przysłuchiwała, a kiedy co jakiś czas chichotali pod nosami, zaciskała oczy, powstrzymując łzy. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie ten dzień.
Minęło kilka minut, kiedy drzwi otworzyły się po raz kolejny, lecz nikt nie zwrócił uwagi na niskiego, żylastego chłopaka z brudnymi, przetłuszczonymi włosami, który wszedł do środka i zajął miejsce naprzeciwko dziewczynki. Patrzył na nią z wyczekiwaniem, a kiedy spojrzała w jego stronę, uśmiechnął się. Rudowłosa skrzywiła się w odpowiedzi i z powrotem odwróciła do okna.
- Lily... – powiedział pod nosem, w duchu modląc się, żeby go nie zignorowała.
- Nie mam ochoty rozmawiać z tobą – syknęła.
- Czemu? – jęknął. – Lily, proszę...
- Przez ciebie moja siostra mnie nienawidzi. P-przez ciebie! – Jej głos był już odrobinę płaczliwy, a oczy zaszkliły się.
- I co z tego? – spytał się ironicznie.
Dziewczynka zmrużyła oczy i wykrzywiła usta.
- To moja siostra!
- Zwykła mugolka, tyle – powiedział, ale Lily najwyraźniej tego nie dosłyszała, a przynajmniej miał taką nadzieję.
- Ale słuchaj, jedziemy! – Nie ukrywał ekscytacji. – Jedziemy do Hogwartu.
Lily mimowolnie uśmiechnęła się, w głębi duszy rozpierała ją radość.
- Dobrze by było, gdybyśmy oboje trafili do Slytherinu – powiedział, ciesząc się, że poprawił jej się humor.
Jeden z chłopców siedzących w przedziale, dotychczas zajętych rozmową, poruszył się gwałtownie.
- Czy ja dobrze usłyszałem? Ktoś tutaj chciałby znaleźć się w Slytherinie?
- Coś nie tak? – spytała Lily, wycierając oczy chusteczką.
James aż się zapowietrzył i warknął coś pod nosem. Spojrzał na chłopca siedzącego naprzeciwko i odezwał się do niego, ignorując pytanie dziewczynki.
- Ty też?
Syriusz spojrzał na niego zaskoczony, ale po chwili skonstatował o co chodziło jego kompanowi. Momentalnie z twarzy zniknął mu uśmiech.
- Od wieków wszyscy z mojej rodziny trafiają do domu Salazara – powiedział poważnie.
- W mordę hipogryfa! – zaklął Potter. – Prawdziwy wysyp wężyków!
Młody Black zaśmiał się głośno.
- Skąd wiesz, że i ja będę w Slytherinie? Może będę gdzie indziej? A gdzie ty chciałbyś być?
- W Gryffindorze – powiedział, wypinając dumnie pierś. – Tak, jak mój ojciec.
Czarnowłosy chłopiec, wcześniej prowadzący rozmowę z Lily, zachichotał cicho. James zmrużył oczy i spojrzał się na niego.
- Jakiś problem? – spytał, a twarz mu się zaczerwieniła.
- Nie – odpowiedział mu, wykrzywiając usta w złośliwym uśmieszku. – Jeśli wolisz zamiast sprytu odwagę...
- To gdzie ty pójdziesz – wtrącił Syriusz – skoro nie masz ani tego, ani tego?
Zarechotał głośno, a James mu zawtórował. Rudowłosa spojrzała na nich z odrazą i zeskoczyła ze swojego miejsca.
- Chodź, Severusie – powiedziała głośno, łapiąc go za rękę. – Poszukamy sobie innego przedziału.
Śmiech chłopców nasilił się jeszcze bardziej. Poczęli przedrzeźniać dziewczynkę. Kiedy Lily wraz z Severusem wychodzili, któryś z chłopców podstawił mu nogę, a Syriusz na odchodne krzyknął za nimi:
- Do zobaczenia w Hogwarcie, Smarekusie!
Drzwi zamknęły się z trzaskiem.


Rok 2008, listopad

Oczywiście, z chwili obecnej, żeby nie było. To jeden z prologów mojego nowego opowiadania, które, mam nadzieje, do internetowego świata trafi wraz z początkiem stycznia.

Wielkie liście starego dębu rzucały rozchybotany cień na wąską, betonową alejkę przy niewielkim parkingu. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w małych kałużach, igrały w kropelkach deszczu, chowały się w klatkach schodowych, przeciskając się przez szczeliny w oknach. Październikowa pogoda była pełna niespodzianek, szumnie zapowiadane burze przeminęły w pięć minut, tylko od czasu do czasu z nieba spadło kilka kropel wody. Zazwyczaj było wietrznie, odrobinę ponuro, ale jak na jesień przystało, ulice i okoliczne parki zachwycały feerią barw – na chodnikach i gałęziach drzew roiło się od liści w kolorach od brudnej żółci, przez zgniłą zieleń, aż po intensywną czerwień, a wszystko w świetle słońca wyglądało jeszcze piękniej, niż powinno. Powietrze było wilgotne, niemal parne, jak zawsze przed burzą, ale niebo było intensywnie niebieskie, a na horyzoncie nie było widać żadnej chmury. Tylko chłodny wiatr, wzbijający w powietrze tumany asfaltowego pyłu, łagodził duchotę. Wieczory o tej porze roku były niezwykle magiczne, a powiedzenie, że wraz z wiosną przychodzi miłość nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości. To jesienią po parkach chodziło mnóstwo zakochanych par, którzy wyglądali niezwykle w pożółkłym świetle latarni, na których nawet samotnicy z wyboru, a z przymusu tym bardziej, patrzyli z zazdrością i smutkiem, bo przecież miłość nie zapukała jeszcze do ich drzwi, a wszelką nadzieję na to stracili już dawno. A przecież ktoś kiedyś powiedział, że cierpliwość popłaca.
Rudowłosa dziewczyna siedząca na parkowej ławce wzrokiem odprowadziła przechodzącą parę aż do zakrętu, a następnie, westchnąwszy cicho, otuliła się szczelniej zielonym szalikiem, który wyglądał już na trochę stary i zużyty – powyciągane nitki, postrzępione końcówki, plamy tu i tam. Rozejrzała się w około i, stwierdziwszy, że nikogo w pobliżu nie ma, wyciągnęła z kieszeni wytartych jeansów srebrną motorolę. Zerknęła na wyświetlacz – zero wiadomości, żadnych połączeń, nic, po czym schowała telefon z powrotem. Pokręciła głową i, podpierając się jedną ręką, wstała z ławeczki, a otrzepawszy spodnie z niewidzialnych pyłków kurzu, ruszyła w stronę, w którą szła niedawno jedna z setek zakochanych par, które dzisiaj widziała. Znała drogę na pamięć, przychodziła tu tysiące razy, by w samotności przyglądać się ludziom, choć właściwie nie lubiła tego. Lakierowane buciki na niewielkim obcasie rytmicznie stukały w betonowe kostki alejki, co zawsze w pewny sposób pozytywnie wpływało na jej złe samopoczucie.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Psia Gwiazda dnia Pią 15:27, 21 Lis 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kay
Administrator



Dołączył: 07 Lis 2007
Posty: 1456
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Znienacka.

PostWysłany: Nie 20:05, 16 Lis 2008    Temat postu:

Yyyy, przeczytam, przeczytam na pewno. W piątek.

(Miałaś się polskiego uczyc! (: )


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Psia Gwiazda
V.I.P



Dołączył: 12 Lis 2007
Posty: 296
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Granica pomiędzy Głupotą, a Szaleństwem

PostWysłany: Nie 20:07, 16 Lis 2008    Temat postu:

Przecież się uczę. Umiem już Odę XXX, Horacego na pamięć i właśnie kończę opisywać Kwiatki świętego Franciszka.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
lunka




Dołączył: 18 Lis 2007
Posty: 162
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Bydgoszcz

PostWysłany: Pią 15:09, 21 Lis 2008    Temat postu:

Wybacz, ale zwyczajnie nie chce mi się wczytywać teraz w tak ogromną ilość utworów.
Może kiedy indziej. W każdym razie w najbliższym czasie.
Może Mruga


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kay
Administrator



Dołączył: 07 Lis 2007
Posty: 1456
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 5 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: z Znienacka.

PostWysłany: Pią 16:10, 21 Lis 2008    Temat postu:

Czytając fragmenty ze stycznia 2006, ubawiłam się przednio. -Skąd mam niby wiedzieć?-spytała się nowo poznana dziewczyna.Sharon przez chwilę przyglądała się ruchom nowo poznanej dziewczyny [...] . Wybacz, musiałam xdd

Ale, kurde, podoba mi się czerwiec i grudzień 2007. Masz tego więcej? Poczytałabym.
No i wielka zmiana, styl zgrabniejszy, mniej interpunkcyjnych i ff na obyczaj.

Dalej ładne opisy, choc momentami nieco przyciężkie; te z nowszych ff podobają mi się bardziej. Czasem tylko powtarzasz "który" i "miał". [...] ruszyła w stronę, w którą szła niedawno jedna z setek zakochanych par, które dzisiaj widziała. O, na przykład.

Bardziej leżą mi Twoje obyczajówki, jeżeli mam byc szczera. FF są już totalnie przeżute, to właściwie takie pisanie o niczym. Ale lubię Twój styl, barwny, oddziaływujący na wyobraźnię bardzobardzo styl.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Nadiel




Dołączył: 25 Lut 2009
Posty: 1
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Krainy Cienia

PostWysłany: Czw 22:07, 12 Mar 2009    Temat postu:

Za jakiś czas przeczytam. Teraz natomiast biorę się za czytanie Twojego opowiadania "Pewnego razu w Hogwarcie..."

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Whisper Strona Główna :: Zestawienia Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
     Whisper: słuchaj uważnie, bo wiatr dziś niesie szepty natchnienia.     
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group   c3s Theme © Zarron Media
Regulamin